Data wpisu 23.06.2015
Korea Południowa/Seul
W zeszłym tygodniu wszyscy wyruszyliśmy w podróż na inny kontynent. Jako, że rodzice moich dzieciaków (dziwnie to brzmi, ale wiadomo o co chodzi) są z pochodzenia Koreańczykami, wylądowaliśmy na lotnisku w Seulu. W związku z długim czasem podróży, opóźnieniem oraz przesunięciem czasu o 16 godzin do przodu, wyszliśmy z domu w Kalifornii o 5 rano w sobotę, a weszliśmy do mieszkania w Seulu w niedzielę późnym wieczorem. Cały weekend gdzieś przepadł. Dziewczynki pytały czy to rano, czy wieczór, a ja sama musiałam spojrzeć na telefon, żeby się upewnić.
Zamieszkaliśmy u dziadków, którzy nie mówią zbytnio po angielsku, więc nauczyłam się szybko kilku podstawowych koreańskich słów. Tutaj dużą pomocą okazały się dziewczynki, przy czym dawno nie miały ze mnie takiej zabawy. Mieszkanie znajduje się wprawdzie na obrzeżach stolicy, za to nad samą rzeką Han na 19. piętrze pięknego apartamentowca. Widok jest naprawdę fantastyczny, szczególnie, że w oddali widać również góry.
Klimat jest tutaj niesamowicie gorący, co dodatkowo potęgują ogrom miasta (cała metropolia ma około 20milionów mieszkańców) oraz duża wilgotność powietrza. Muszę przyznać, że dzieciaki nie za dobrze to znoszą. Zresztą ciężko się dziwić, mnie samej nie jest lekko. Zostajemy tutaj ponad miesiąc, więc mamy trochę czasu, żeby się przyzwyczaić.
Ostatni weekend w ramach relaksu spędziliśmy w spa w górach. Jako że miałam wolne, odpoczęłam sobie całkiem dobrze. Kąpiele w jacuzzi, masaże, bąbelki na łonie natury to było właśnie to czego mi potrzeba. Niestety podczas kolacji w restauracji bardzo wyraźnie odczułam brak umiejętności posługiwania się pałeczkami. Dziewczynki (7 lat) są zdecydowanie lepsze niż ja i tym razem ich nauki na niewiele się zdały. Postanowiłam jednak, że przez ten miesiąc będę ćwiczyć i w końcu przestanę prosić zdziwionych kelnerów o widelec. Z koreańskim jedzeniem jest jeszcze jeden problem. W przeważającej większości jest strasznie pikantne. Zwykle upewniam się u kelnerów, czy potrawa jest ostra, ale ostatnio po prostu zamawiam to co dzieciaki. Próbuję jednak uparcie rozmaitych dań, które czasami doprowadzają mnie do łez, bo nie chcę wyjechać stąd nie poznawszy miejscowej kuchni.
Dodatkowo muszę się pochwalić, że ostatnio zostałam gwiazdą lokalnego placu zabaw. Wzbudzam niemałe emocje wśród dzieciaków, które tutaj na przedmieściach rzadko widzą kogoś o nieazjatyckich rysach twarzy. Ostatnio z dziecięciu maluchów podchodziło do mnie po kolei i mówiło mi „hi”.
Data wpisu 05.06.2015
Ta Wielkanoc, mimo że spędzona bez najbliższej rodziny, była naprawdę wyjątkowa. Spełniło się jedno z moich marzeń związanych z pobytem tutaj i udało mi się odwiedzić Meksyk. Na początku kwietnia całą rodziną zapakowaliśmy się do taksówki i pojechaliśmy na lotnisko w San Francisco. Celem naszego lotu była Puerto Vallarta, turystyczna miejscowość i uzdrowisko nad Pacyfikiem. Miejsce bardzo popularne wśród Amerykanów od czasów filmu Noc Iguany, nakręconego w latach 60'. Faktycznie iguany można było spotkać wszędzie, ale o tym później.
Pierwsze, co uderzyło nas po lądowaniu to fala niesamowitego gorąca oraz fala agentów wszelkiego rodzaju biur, agencji i spółek, którzy usiłowali przekonać nas do swoich usług. Udało nam się przebić przez ten tłum i znaleźć taksówkę, która zabrała nas do hotelu. Tam po chwili zameldowaliśmy się w pokojach i mogliśmy odpocząć. Kurort był przepiękny, w dodatku położony nad samym oceanem. Pierwszą rzeczą, która zrobiłam po zostawieniu rzeczy w pokoju, była kąpiel w morskich falach, które lubię jednak znacznie bardziej niż hotelowe baseny. Wieczorem zjedliśmy przepyszną meksykańską kolację w knajpie położonej tuż przy plaży, tak że mogliśmy obserwować zachód Słońca, który niesamowicie zafascynował dziewczynki, Pierce wolał się skupić na deserze.
Następnego dnia pojechałam na jednodniową wycieczkę, bo chociaż hotel był wspaniały, nie chciałam, żeby moja podróż ograniczyła się tylko do pluskania się w basenie. I nie żałowałam. Nasz przewodnik, Arturo, zabrał nas najpierw na przejażdżkę po okolicznych wioskach zupełnie innych niż hotelowe dzielnice. Mieliśmy świetną okazję rozejrzeć się po lokalnym targu, na którym handlowali mieszkańcy oraz Indianie z gór Sierra Madre w Kordylierach.
W związku z Wielkanocą (Meksyk jest w zdecydowanej większości katolicki) wybraliśmy się zobaczyć nabożeństwo w jednym z kościołów. Odwiedziliśmy też przepiękny cmentarz, który rozmaitością pomników zrobił na mnie ogromne wrażenie.
Kolejnym przystankiem było coś na co wszyscy czekali – wytwórnia tequili. Arturo przekazał nas w ręce właściciela, który oprowadzał nas po swojej posiadłości. Był to rodzinny biznes prowadzony w tym miejscu od wielu pokoleń i jak zapewniał nas właściciel, jakość jego alkoholu zdecydowanie przewyższała wszystkie inne, produkowane na wielką skalę, rodzaje tequili. Trudno zresztą było odmówić mu racji, szczególnie po trwającej ponad godzinę degustacji, którą zorganizował dla naszej grupy. Mój zdecydowany faworyt to tequila o smaku mango.
Po tej wizycie, w wyśmienitych humorach udaliśmy się na późny lunch do położonego malowniczo rancza. Tam, oprócz przepysznych tortilli i guacamole, uświadczyliśmy niesamowitego pokazu. Młody kowboj zaprezentował nam niewiarygodne umiejętności obchodzenia się z lassem. To tam też, nad rzeką, udało mi się zaobserwować iguany wspinające się po drzewach. Jak się potem okazało oswojone wielkie jaszczurki chadzają sobie wokół hotelowych basenów. Po tych wszystkich wrażeniach, Arturo zaprowadził nas do autobusu, gdzie wszyscy zasnęliśmy.
Następne dni upłynęły mi już na relaksie i objadaniu się pysznymi owocami. Moje główne zajęcie polegało na bawieniu się z dziećmi w basenie, co ciężko uznać za męczącą pracę. Niestety te siedem dni szybko zleciało i trzeba było wracać do domu, czyli do słonecznej Kalifornii, więc tym razem obyło się bez powakacyjnej depresji.
Data wpisu 23.02.2015
1.San Francisco
W zeszłym tygodniu udało mi się ze znajomymi wybrać na jednodniowa wycieczkę do San Francisco. Oddalone o niecałą godzinę jazdy od mojego domu miasto jest punktem obowiązkowym w tej części wybrzeża. Urokowi miastu dodaje zdecydowanie jego niesamowite położenie na styku Oceanu spokojnego i Zatoki San Francisco, które łączy cieśnina Golden Gate ze słynnym mostem o tej samej nazwie.
Pogoda udała nam się doskonale i po ogrodzie botanicznym, w którym zrobiliśmy sobie mały piknik, chodziliśmy w krótkich rękawkach (pod koniec stycznia!). Następnie udaliśmy się do California Science Centre, gdzie spędziliśmy trzy godziny poznając tajemnice zwierząt i roślin.
Po męczącym chodzeniu przyszła pora na kawę i wycieczkę na Twin Peaks – najwyższy punkt San Francisco, z którego rozciąga się niesamowity widok na cieśninę, Pacyfik oraz zatokę. Udało nam się trafić na sam zachód Słońca, więc wrażenia były podwójne.
2.Walentynki
Od początku lutego w sklepach, telewizji i na bilbordach zaczęły się pojawiać czerwone serduszka, pluszowe miśki oraz zakochane pary. Walentynki obchodzone są tutaj naprawdę z pompą. Razem z bliźniaczkami musiałyśmy przygotować mały upominek oraz kartkę dla każdego z klasy. Czyli jakieś 50 sztuk, bo dziewczynki chodzą do różnych klas. Kartki robiłyśmy własnoręcznie i dodatkowo przygotowałyśmy Rice Krispies Lollipops dla każdego dziecka. Pracy było sporo, jeszcze więcej bałaganu, ale też dużo zabawy i śmiechu. Polecam spróbować zrobić lizaki, które są tutaj popularnym przysmakiem, przepis można bez trudu znaleźć w Internecie. Mnie również czekała miła niespodzianka i słodka walentynka od rodziny oraz bilety do kina.
3. Sport
Kalifornia jest jednym z najzdrowszych stanów w USA. Można tutaj zauważyć wielu biegaczy, którzy trenują od wczesnego rana do późnych godzin wieczornych. Mam to szczęście, że dwie ulice od domu mam YMCA, czyli lokalne centrum sportowe. W planie jest wiele zajęć, od sztuk walki do tańca brzucha, jest więc w czym przebierać. Jako, wprawdzie tymczasowy, ale członek rodziny mam kartę członkowską i wszelkie możliwe zajęcia całkowicie za darmo. Miło jest po pracy, czy w przerwie wyskoczyć na pół godziny na basen i saunę dla szybkiej regeneracji sił i relaksu. Jest to też dobre miejsce od nawiązywania nowych znajomości. Właśnie tutaj poznałam dziewczynę, z którą już niedługo umówiłam się na partię tenisa. Nie mogę się już doczekać.
Data wpisu 26.01.2015
Na szczęście moja rodzina, wiedziała że pomóc może mi tylko jak najszybsze przestawienie się na lokalny czas i miała przygotowany cały zestaw
2. ŚWIĘTA
Czas mojego przyjazdu przypadł na koniec grudnia, więc Święta spędziłam już w Palo Alto. Było około 20 stopni i świeciło słońce, jednak choinka, pierniki oraz świąteczne śniadanie, a także oczywiście prezenty, pozwoliły mi poczuć magię Świąt. Miło było tez porozmawiać z rodzina na skypie i posłuchać ich marudzenia jak to zimno nie jest w Polsce.
3. TAHOE LAKE